Kiedy opowiadałem znajomym o tym, co to jest Tatraman i że meta jest na Kasprowym Wierchu słyszałem różne komentarze. Zaczynając od tych cenzuralnych a kończąc na niecenzuralnych, których nie da się tu przytoczyć a które, chyba najlepiej oddają atmosferę tamtych rozmów. Pod wieloma względami jest to jedna z najtrudniejszych imprez w tej części Europy. Zarówno zawodnicy jak i organizatorzy walczą z własnymi przeciwnościami. Ci pierwsi o laur zwycięstwa, ci drudzy o prawidłowy przebieg trudnych logistycznie zawodów ale po kolei.

W wodzie niespodzianek niema, dwukilometrowa pętla o 7:00 rano w wodzie o temperaturze 19 stopni Celsjusza gdy na zewnątrz jest 14 to czysta przyjemność. Opływamy skałę z której według legend kiedyś miał skakać sam Janosik, wracamy do strefy zmian i na rower. Dziewięćdziesiąt kilometrów dobrze oznaczonej trasy rowerowej wiodącej głownie po terenie Słowacji doprowadza nas do wylotu Doliny Koprowej. Sama trasa rowerowa bardzo ciekawa, widoki które, aż proszą o chwilę postoju a jeżeli do tego dodamy wspaniałą słoneczną ale niezbyt upalną pogodę i dobrej jakości asfalty, mamy sielankowy obrazek sobotniej wycieczki. W Dolinie Koprowej strefa zmian, w której zostawiamy rowery i odbieramy depozyt z naszym biegowym bagażem. Tutaj zaczyna się ten najbardziej spektakularny etap czyli bieg na Kasprowy Wierch. Tylko jeden krótki fragment to zbieg poza nim cała trasa to mozolne „robienie wysokości”. Wszechobecne wiatrołomy, hektary nieistniejącego lasu tylko dodawały powagi sytuacji tworząc nierelany wręcz obraz. Ostatnie 4-ry kilometry to już wspinaczka, podczas której tylko nieliczni mieli siłę biec lub jak kto woli, rozpaczliwie dreptać. Duch Kasprowego sprzyjał zawodnikom, bo jak rzadko się zdarza, tego dnia na szczycie nie wiało. Na mecie witały zawodników rodziny, znajomi, grupy turystów, organizatorzy oraz wielki elektroniczny zegar, który dla pierwszego z zawodników wskazał 6h30:03.58. Wydawać by się mogło, że od tego momentu pierwsza edycja Tatraman przeszła do historii ale nic bardziej mylnego. Te zawody to nie tylko kilometry, to przede wszystkim ludzie i atmosfera jaką tworzą. Zjazd koleją do Kuźnic i pyszny obiad. Dalej samochody transportowały zawodników do Niedzicy gdzie przy pogaduchach, wspomnieniach i pieczonym baranie wraz z rodzinami i organizatorami do późnego wieczora świętowali zwycięstwo.

Jak to zwykle bywa, im ciekawiej i przyjemniej wyglądały zawody z punktu widzenia zawodnika tym trudniej było je zorganizować. Zapewnienie transportu depozytów do stref zmian zlokalizowanych w różnych miejscach łącznie z depozytem na mecie, w którym można było przekazać między innymi ciepłe ubrania. Transport rowerów ze Słowacji do Niedzicy, transport zawodników, rozlokowanie bufetów i punktów kontrolnych oraz wiele innych o których nie wiemy. A wszystko to dla 23-tu trzech osób. Bez wątpienia jest to jedna z tych imprez, których nie można pominąć w kalendarzu sportowym, polecam gorąco.

Dodano: 2014-09-12

Autor: Tekst: Darek Górka, Wertykal bikeBoard team, Foto: Organizator

Tagi: triathlon

Reklama