Początek z wielkim impetem, następnie parę prostych przeszkód i spokojny bieg (a właściwie podejście) w górę dał złudne wrażenie, że to będzie łatwy start. Nic bardziej mylnego. Po zdobyciu góry Chełm zaczął się prawdziwy Runmageddon.

Długi majowy weekend upłynął pod znakiem rywalizacji. Pięcioosobowa ekipa bikeBoardu zmagała się z licznymi przeszkodami na trasie Runmageddonu w Myślenicach. A oto ich relacja.


KLAUDIA: Po jesiennej REKRUTacji przyszła pora na wiosenną odsłonę Runmageddona w Myślenicach! W składzie prawie tym samym co poprzednio, ruszyliśmy na podbój sześciokilometrowej trasy. Jeszcze przed samym startem upewniałam się w punkcie informacyjnym, czy ów wsławiony "kontener z lodem" pojawi się na polu walki. Odpowiedź negatywna niejako podniosła mnie na duchu, gdyż pogoda w żaden sposób nie zachęcała do lodowych zanurzeń. Sam widok wezbranej po poprzedzających "dzień sądu" obfitych opadach Raby dosłownie mroził krew w żyłach.


Tuż przed startem odbyła się rozgrzewka, po której każdy zawodnik zarzucił na plecy wór z piachem i popędził, kiedy wystrzeliły race. Zadanie krótkie, ale dość uciążliwe. Kolejno po drodze jakaś ścianka, przeskok przez snopy siana i niekończąca się wspinaczka pod górę Chełm, do samego wyciągu narciarskiego. Dość mozolna, bo jako ostatnia ze startujących grup, mieliśmy bardzo konkretnie "przetarty" szlak.


Im wyżej tym słońce - tak nieobecne ostatnimi czasy - dzielnie kibicowało nam w walce. Wydawałoby się, że to co najgorsze mamy już za sobą, ale to był dopiero początek zabawy! Seria zasieków w dół stoku mocno odbiła swe piętno na każdej części naszego ciała. Potem jeszcze spacer z pieńkiem do góry, a potem w dół, no i zaczęło się... brodzenie w lodowatym potoku. Trwało to w nieskończoność i w zasadzie, by skrócić ów cierpienie, byłam wówczas gotowa zanurzyć się w tym osławionym kontenerze. Ale team trzymał się dzielnie, z twarzą wychodząc z każdej "opresji". Wszechobecne błoto, myślenickie błoto, też dawało w kość zwłaszcza przy podejściach, a i na zejściach nie było lżej. Niejako punktem kulminacyjnym runmageddonowej przebieżki był spływ zjeżdżalnią do błotnego, lodowatego basenu. Kto doświadczył tak ekstremalnego przeżycia ten zapewne zapamięta je na bardzo długo. W dalszej kolejności to już błoto, błoto i jeszcze raz wszechobecne błoto, w każdej możliwej konsystencji. Po przebytych trudach, do mety dzieliła nas już tylko jedna przeszkoda - futboliści. Bardzo zacięte chłopaki, ale i im daliśmy radę!!!


Ogólnie zabawa była przednia, jako drużyna po raz kolejny wyszliśmy zwycięską ręką W CAŁOŚCI meldując się na finiszu.


SEBASTIAN: Początek z wielkim impetem, następnie parę prostych przeszkód i spokojny bieg (a właściwie podejście) w górę dał złudne wrażenie, że to będzie łatwy start. Nic bardziej mylnego. Po zdobyciu góry Chełm zaczął się prawdziwy Runmageddon. Czołganie w dół po kamieniach w asyście drutów kolczastych mocno rozgrzało kolana z łokciami włącznie. Koleżanki z mojego teamu narzekały również na uszkodzenia innych partii ciała...


Żeby nas jeszcze bardziej rozgrzać na "nadchodzące" dostaliśmy kłodę, z która biegliśmy w górę szczytu Chełm, a następnie w dół po mocno grząskim gruncie. Dalej bieg w dól do... rzeki, którą już biegliśmy prawie do końca wyścigu.


Zimna, a wręcz lodowata woda szybko usunęła czucie stóp u każdego Runmageddończyka. Chwilę nadziei na ukończenie psychicznego zimna dawały wyjścia z rzeki, ale tylko po to by pokonać kolejną przeszkodę. Twardym trzeba być, tak przed kolejnym wejściem do lodowatej wody powtarzali sobie uczestnicy biegu. Bieg, bieg i jeszcze raz bieg w dół rzeki. Kiedy wreszcie okazało się, że ostatecznie wyszliśmy z wody czekała na nas kąpiel w błotnym "basenie", do którego zjeżdżało się rynną.


Głos spikera dodawał sił, meta tuż tuż. Czołganie się pod oponami, wspinanie się po ściance 4 metrowej i walka z drużyną rugbystów i jest. Koniec, meta!


Obolały, ale mega szczęśliwy!

Dodano: 2017-05-09

Autor: Tekst: Klaudia Dominiak, Sebastian Sołtowski, foto: Paweł Kisielewski

Reklama