Słońce niedawno zaszło nad horyzontem, a nad naszymi głowami śmigają wielkie białe ptaki podświetlone ledowym paskiem – paralotniarze. Obserwujemy z zainteresowaniem synchroniczny lot śmiałków. Nagle w tłumie nieśmiało rozgrzewających się biegaczy dało się słyszeć: patrzcie, ogień z d#&y! Rzeczywiście, białe ptaki wypuściły snop iskier spod piór wzbudzając tym samym aplauz wśród zgromadzonych. Tak rozpoczęły się dla nas ekstremalne zmagania w Myślenicach podczas pierwszego w historii nocnego górskiego biegu z przeszkodami pod szyldem Runmageddona.


Wraz z naszym redakcyjnym teamem podjęliśmy wyzwanie – startujemy! 4 dziewczyny i 2 chłopaków, w tym czworo Runmageddonowych debiutantów. Na co dzień naszą główną aktywnością sportową jest rower, jednak tym razem postanowiliśmy sprawdzić fenomen biegów z przeszkodami. Setki a nawet tysiące osób na starcie są na to doskonałym dowodem. Organizatorzy przygotowali dla nas 6 km terenowego biegu i ponad 30 przeszkód po drodze. To formuła Rekrut dla „początkujących”. Classic jest dwa razy dłuższy, a Hardcore to już półmaraton biegowy + niezliczona ilość naturalnych i nienaturalnych trudności.


Tym samym znaleźliśmy się trzeciego września w Myślenicach. Rockowe brzmienia nasilały się z każdą chwilą zagłuszając śmiech i rozmowy. Kilka minut przed 20-tą rozpoczęła się wspólna rozgrzewka i przygotowanie do pierwszego zadania. Przed nami ukazała się góra drewnianych bali – bierzcie po jednym i ustawcie się na starcie – usłyszeliśmy. Tymczasem za linią startu, niczym na koncertowej scenie, rozpoczęła się produkcja dymu. Szare obłoki zasłoniły kompletnie widok, nie pomogły nawet mocne światła naszych czołówek. Co nas czeka za grubą zasłoną dymu? Słyszymy wystrzał. Tłum „drwali” z drewnem w ramionach ruszył do boju. Widzę tylko czubek własnego nosa i poświatę różowej koszulki Klaudii biegnącej przede mną. Gdzie jest reszta mojej ekipy? W tłumie słychać śmiechy, okrzyki zachęcające do walki oraz nawoływania poszukujących się nawzajem ekip rozdzielonych dymem i walką o dobrą pozycję na starcie. Po kilkuset metrach porzucam zbędny balast w postaci bala i odnajduję mój team. Próbujemy znaleźć wspólny rytm biegu, co wcale nie jest łatwe przede wszystkim ze względu na znaczne różnice we wzroście – począwszy od trochę ponad 160 cm do niespełna dwóch metrów...


Jedną z pierwszych przeszkód jest osławiona „porodówka” czyli czołganie pod oponami. Już rozumiem skąd ta nazwa. Trochę dalej opuszczamy pewny grunt i przenosimy się na otwarte wody aby... wyprowadzić na spacer psiaka, a właściwie psisko. To był zdecydowanie uparty bernardyn, ciężki skurczybyk i leniwy. A ciągnięcie go w rzece po kamieniach stanowiło nie lada wyzwanie. Na szczęście znalazło się sporo męskich, silnych, pomocnych dłoni i wspólnymi siłami dociągnęliśmy kamień do wyznaczonego miejsca.


Nie sposób opisać wszystkich przeszkód, które przyszykowali dla nas organizatorzy – ich inwencja jest godna podziwu. Na trasie Rekruta było ich zdecydowanie ponad 30, nie licząc tych naturalnych, jak korzenie, kamienie, błoto, dziury i konary. Nie wszystkie byliśmy w stanie pokonać, jedna organizatorzy to przewidzieli i przygotowali karę w postaci dwudziestu burpees za każdą niepokonaną przeszkodę. Pompowaliśmy kilka razy...


Co było najlepsze? Wielką frajdę dawała ostra zjeżdżalnia stokówką wprost do głębokiej wody. Kilkadziesiąt metrów zjazdu na tyłku z dużą prędkością przypomniało mi plac zabaw z dzieciństwa. Tylko taki w wersji XXL. Dodatkowo przy moim wzroście nie byłam w stanie dotknąć stopami dna „basenu” więc umiejętność pływania bardzo się przydała, a wygramolenie się z sadzawki po śliskim brzegu było dodatkowym wyzwaniem. Równie przyjemnie wspominam skok do wody rodem z filmów o przygodach nieustraszonego Indiany Jonesa. Ciekawe przeżycie. Z kolei wodne zasieki, które trochę nas przestraszyły okazały się zupełnie proste do pokonania. Na trasie co najmniej kilka razy przekonaliśmy się, że nie taki diabeł straszny.


Co było najtrudniejsze? Jednogłośnie stwierdziliśmy, że kontener z lodem i zmrożoną wodą. Do dziś na samo wspomnienie mam gęsią skórkę. Emocji wprost z tej wanny nie da się opisać słowami – to trzeba przeżyć! Dużo czasu zajęło nam też pokonanie drewnianych szpulek – wykonywaliśmy na nich dość karkołomne ewolucje.



Co jeszcze spotkaliśmy w drodze do mety? Wspinanie po linach, wciąganie kloca, wysokie ściany, głębokie doły, przeprawę górskim potokiem, wdrapywanie się pionową skarpą oraz liczne przeszkody na rzece Rabie. Jednak najważniejsze były spotkania z pozytywnie zakręconymi uczestnikami biegu – wszyscy chętni do pomocy, rozgadani, uśmiechnięci i upaprani błotem aż po czubki uszu. Ogromne podziękowania należą się wolontariuszom obsługującym trasę – byliście wspaniali!


Medal na mecie i bandana finiszera złagodziły wszelki ból. Pozowanie fotoreporterom na ściance, gratulacje, uściski od kibiców i współtowarzyszy niedoli. Duma rozpierała każdego bez względu na uzyskany czas i ilość burpees wykonanych po drodze.


A jak imprezę podsumowała reszta naszego teamu?

Przemek: Poziom imprezy bardzo wysoki: ścianki, liny i drabinki sięgające nieba. Temperatura wody od przyjemnej do sięgającej dna skali Celsiusza. Przeszkody rodem z poligonów wojskowych. Przeczołganie się pod drutem kolczastym w rzece to jedynie namiastka urozmaiceń biegu.


Sylwia: Zachęcona przez Anetę zdecydowałam się wziąć udział w nocnym biegu Runmageddon, traktując to przede wszystkim jako odskocznię od codziennej monotonii. Sądziłam, że formuła tego biegu jest nastawiona przede wszystkim na rywalizację, walkę o „przetrwanie” itd. Teraz wiem, że się myliłam, owszem rywalizacja z pewnością jest jednym z ważnych czynników, ale dla mnie, nie najważniejszym. Pomimo współzawodnictwa, wielu uczestników pomagało sobie, umożliwiając tym samym ukończenie innym tego ekstremalnego biegu. Przeszkody, które w pierwszej chwili wydawały się nie do pokonania, przy wspólnej pomocy okazywały się „pestką”, choć były i takie które jednak dla mnie okazały się nie do przejścia. W dalszym ciągu nie wiem, w jaki sposób można było pokonać fireman'a. Jeszcze raz dziękuję wszystkim "pomagającym" za tak wspaniale spędzony czas.


Sebastian: Samemu ciężko lub nawet można się pokusić o stwierdzenie, że w wielu przypadkach byłoby niemożliwe pokonanie wszystkich przeszkód jak np. rowu skacząc z liny na linę. Dlatego współpraca zespołowa i to nie tylko miedzy ludźmi z własnego teamu oraz możliwość wykazania się kreatywnością podczas pokonywania przeszkód to kwintesencja tego rodzaju biegu. Świetna zabawa i ogrom satysfakcji gwarantowany. Polecam!


Aneta: Trzeci dzień po tym wydarzeniu a ja nadal się śmieje sama do siebie, meandruje w pozytywnej ekstazie. W tym roku debiutowałam i ani mrok, ani pot, ani nawet kontener lodu nie odebrał mi tego po co tam pojechałam - końskiej dawki energii. Myślę ża zawdzięczam to głównie mojej drużynie i dobrych duszach napotkanych na trasie zawodów, no i oczywiście kreatywności organizatorów bo to dzięki nim mogliśmy doświadczyć tych wszystkich emocji. A moje przesłanie to: mile babeczki ruszcie zadeczki - BO WARTO.


Klaudia: Oj zabawa była przednia! Nigdy wcześniej nie uczestniczyłam w zawodach drużynowo i muszę przyznać, że sprawiło mi to ogromną radość, a nasza ekipa spisała się na medal! Poprzez współpracę zdecydowanie łatwiej było pokonywać te wszystkie przeszkody, poza tą jedną... kontener z lodem. To każdy musiał przejść sam, no cóż... zabolało! Ogromne brawa dla naszego Sebastiana, który z niesamowitym poświęceniem wspomagał nas w tych jakże niełatwych bojach! C.D.N.


Można śmiało napisać, że Runmageddon to impreza kultowa. Bez względu na to czy jesteś biegaczem, pływakiem, bokserem czy rowerzystą z pewnością słyszałeś o śmiałkach, którzy nie bacząc na czyhające niebezpieczeństwa stają na starcie tego ekstremalnego biegu. Chcesz wiedzieć jak jest na Runmageddonie? Musisz to przeżyć. O ile przeżyjesz...

Dodano: 2016-09-07

Autor: Tekst: Paulina Opoka, zdjęcia: Paweł Kisielewski

Reklama